Skoda Yeti w Namibii - dzień 2 - poznajemy szutry i piaski

Zgodnie z planem śniadanie miało być o 5:30 a wyjazd 30 min później. Dlaczego tak wcześnie? Bo plan dnia pękał w szwach a powrót do hotelu musiał się odbyć za dnia. Nieprzespany lot dzień wcześniej czy intensywna powitalna impreza nie były żadnym usprawiedliwieniem i już nastawiłem budzik na 5:00, kiedy na kolacji ogłoszono, że nasze zmęczone miny przekonały organizatorów do przesunięcia wyjazdu na godzinę później.

Tylko, że zapomniałem przestawić budzik. Zostałem więc bezlitośnie obudzony godzinę za wcześnie i kiedy wyplątałem się z moskitiery, chroniącej mnie we śnie przed nieproszonymi gośćmi i dostrzegłem zbyt wczesną godzinę na komórce, to pozostało mi rzucić mięsem zebry, strusia i innych miejscowych stworzeń, przestawić budzik na 1h później, zrobić parę zdjęć afrykańskiego poranka i pójść spać dalej. Wreszcie obudził mnie „Wake up knock” – czyli walenie w drzwi oznajmiające, że mój czas na sen właśnie definitywnie minął.

Poranna odprawa była krótka. Wczoraj mieliśmy okazję przekonać się, że jazda polnymi namibijskimi drogami nie jest zbyt komfortowa – a to z powodu wielkich kłębów kurzu wzbijanych autem w powietrze. Auta, jadąc w konwoju poruszają się więc we mgle, uważając na to, aby z niej nie wynurzył się zbyt szybko zbliżający się bagażnik poprzedzającego pojazdu. Lecz prawdziwym problemem nie jest kurz, tylko kamienie, lecące z pod kół i niszczące przednie szyby. Na ile to niebezpieczeństwo realne, mogliśmy się przekonać już pierwszego dnia, kiedy ostatni wóz z przewodnikami oberwał kamieniem od auta nadjeżdżającego z naprzeciwka. Drugiego dnia podobny los spotkał jeszcze jednen auto z naszej kolumny, więc nikt już nie potrzebował kolejnych dowodów i samochody trzymały w kolumnie odległości godne namibijskich przestrzeni, czyli nawet kilkaset metrów.

W Polsce przy tych odstępach między auta wcisnęło by się kilka TIRów i PKSów, ale nie tutaj. Tu każdy pojazd nadjeżdżający z naprzeciwka był zjawiskiem wartym omówienia na CB, a przez pierwsze dwa dni udało nam się wyprzedzić jedno auto a nas nie wyprzedził nikt. Zabawnie wyglądało wyprzedzanie, któremu towarzyszył wielki szum w eterze, porównywalny chyba z odpaleniem rakiety na Księżyc. „Uwaga, wyprzedzamy. Uwaga, pierwsze auto gotowe do wyprzedzania. Drugi wóz potwierdza wyprzedzenie. Trójka – potwierdźcie, kiedy wyprzedzicie. Potwierdzamy! Ok, czekamy na czwórkę!” I tak dalej… Skąd to zamieszanie? Chodzi o bezpieczeńsrtwo. Poruszanie się w kolumnie jest bardzo utrudnione, bo pierwszy samochód wzbija w powietrze tyle kurzu z szutrowej drogi, że całej reszcie pozostaje wcisnąć gaz i przy minimalnej widoczności jechać wg podpowiedzi z radia i zdrowego rozsądku.

Oczywiście moglibyśmy trzymać ponad kilometrowe odstępy i utrzymywać stałą, ustaloną na CB prędkość, ale to teoria, bo w autach, pełnych dziennikarzy z kamerami było to niemożliwe, bo musieli cały czas filmować się nawzajem – nawet w kłębach kurzu. Teoria pozostała więc tylko teorią, a my łykaliśmy pył i wodę z lodówki na tylnym siedzeniu i usiłowaliśmy dotrzeć w całości do miejsca docelowego.

Miejscem docelowym jest Sossusvlei w pustyni Namib, a na niej najwyższe na świecie wydmy, wciąż rosnące dzięki wiatrom z Atlantyku niosącym tu miliony ton piasku rocznie. Imponująca wielkość była jednak drugorzędna w porównaniu do ich kolorystyki – intensywny miedziany kolor zawdzięczają one drobinkom żelaza, które, korodując, nadają wydmom tak niezwykły kolor. Drobny piasek wygląda przyjaźnie tak długo, jak długo oglądamy go z daleka. Kiedy przewodnik zaproponował wycieczkę na jedną z wydm, poznaliśmy jego prawdziwą naturę. Jest sypki, bardzo gorący i tak drobnie przemielony przez naturę, że dostaje się dosłownie wszędzie. Po grzbiecie wydmy weszliśmy do jej połowy a następnie zeszliśmy z niej zboczem do pobliskiego jeziorka (efekt opadów parę miesięcy temu – bardzo rzadkie tu zjawisko), ślizgając się na sypkim piasku. Po tej podróży każdy miał w butach pełno gorącego piasku a w głowie wyobrażenie o tym, co by się stało z jego sprzętem fotograficznym, gdyby nieszczęśliwie się potknął.

Dojazd do wydm prowadził drogą pełną piasku i wymagał pewnych przygotowań. Wyłączona została kontrola trakcji, z kół Yeti kazano nam wypuszczać powietrze przez 20 sekund, co miało obniżyć ciśnienie w oponach do 1,3 bara, a następnie mogliśmy ruszyć w podróż po piasku. Reguły były proste: Trzymaj prędkość 30-35 km/h. Zatrzymasz się – ugrzęźniesz. Nie dotykaj sprzęgła, pozostań cały czas na drugim biegu. Zaczniesz zmieniać biegi czy bawić się sprzęgłem – spalisz sprzęgło. Trzymaj się tutejszej lewej strony, bo auto w piasku steruje się jak żaglówką – wszystkie manewry zostaną wykonane z opóźnieniem. Kiedy samochód zacznie podskakiwać czy zobaczysz zbliżającą się dziurę, to nie przejmuj się, nie hamuj – auto to wytrzyma. Kto się nie dostosuje i ugrzęźnie – nie próbuj wyjeżdżać samemu, bo spalisz sprzęgło. Będziemy go wyciągać Amarokiem.

Szczerze powiedziawszy, do ostatniej chwili czekałem, aż wjedziemy do głębokiego piasku czy wręcz do niewysokie wydmy. Droga do owej wydmy prowadziła szerokim traktem, zasypanym piaskiem o głębokości ok 15 cm, ale kiedy wyjechaliśmy na polanę z uśmiechniętymi kucharzami i nakrytymi stołami, rozstawionymi u podnóża olbrzymiej wydmy, to stało się jasne, że pokonany właśnie odcinek z piaskiem wcale nie był wstępem do prawdziwej zabawy. Był częścią właściwą. Jeden z naszych przewodników rozumiał język polski, więc chyba tylko to powstrzymało nas przed komentarzami przez radio, bo pytania „po co te przygotowania?” czy „po co nas tym straszyliście?” aż się cisnęły na usta., Wszystkie Yeti z łatwością poradziły sobie w piasku i niedługo mogliśmy napić się kawy pod akacjami, które miały chyba więcej lat , niż Kraków i Poznań razem wzięte.

Wracamy do tego samego hotelu, z którego wyjechaliśmy dziś rano. Na zakończenie dnia tuż przed hotelem udało nam się „złapać” przepiękny zachód słońca z Yeti w roli pomocniczej. Jutro kolejne wyzwania przed nami, na zegarku już pierwsza w nocy, więc idę do swojego pokoju (internet oczywiście tylko w hallu), a jutro będę kontynuował opowieść.

Dodano: 11 lat temu,
autor: Kamil Rogala
Zobacz inne artykuły
Bezpieczeństwo w Mazda CX-60 – czyli systemy wspomagające i ochrona
Chcesz poczuć się jak właściciel ponad 3000 aut, których nie musisz naprawiać ani ubezpieczać? Takie rzeczy tylko w Traficarze
Okazje ze Stanów mogą być pułapką, ale nie muszą. Oto, jak sobie z nimi radzić
Informujemy, iż w naszych serwisach internetowych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Dalsze korzystanie z naszych serwisów, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje Politykę prywatności .