Mini One i Cooper - grunt, to dobry marketing
Są ludzie, którzy każdy dzień zaczynają od szklanki czarnej kawy, a pierwsze słowo, które pada z ich ust po przebudzeniu, to przekleństwo na literkę "K". Po dotarciu do pracy jakoś "odbębniają" ustawowe 8 godzin i mkną z powrotem do domu. W końcu muszą zdążyć na wieczorne wiadomości, które oglądają na wszystkich kanałach, bo tak bardzo nic im się nie chce, że chętnie słuchają tego samego z ust różnych lektorów. Właśnie dla takich ludzi nie zostało stworzone Mini.
To auto zawsze było drogie, ale teraz zaczyna się pojawiać w komisach samochodowych, gdzie w końcu można je kupić za ciekawszą cenę. Warto się skusić? Jedni wiedzą, inni nie, ale teraz Mini to takie małe BMW. Wcześniej należało do Rovera, a że ten miał się źle, to Bawarczycy przejęli obie marki na początku lat 90’. Z Rovera ostatecznie nic dobrego nie wyrosło – obecnie przepadł gdzieś na terenie Azji, gdzie małe, żółte rączki rozebrały go na części i zaczęły sprzedawać pod lekko zmienioną nazwą – przykra śmierć. Ostało się za to Mini. Panowie z BMW nie byli głupi i wiedzieli, że przy odpowiednim rozegraniu kart mogą przekształcić paleozoiczny, ale cholernie stylowy wóz, którym poruszał się Mr Bean z oblazłym misiem pod pachą, w intrygujące auto, które będzie się sprzedawało jak ciepłe bułeczki.
|
|
|
|
Temat był bardzo delikatny i BMW było tego świadome. Pamiętam nawet, że w gazetach był ogłoszony konkurs na projekt nowego Mini, w którym to sam chciałem wziąć udział, ale gdyby mój szkic nie daj Boże przeszedł, to byśmy jeździli samochodem z bajki o listonoszu Pacie. Dlatego ostatecznie za projekt samochodu wziął się ktoś bardziej zrównoważony - Frank Stephenson. Któż to taki? To facet, który ma rękę to wizualnego przerabiania starych aut w nowe. Po współpracy z BMW przeniósł się do Fiata, gdzie czuwał nad projektem obecnej 500-ki, dlatego pomimo tego, że sam pomysł ekskluzywnego Mini wydawał się idiotyczny i nierealny, to ostatecznie okazał się strzałem w dziesiątkę.
W tym wozie stylowe jest dosłownie wszystko. Nadwozie jest małe i ciasne, ale dzięki miękkim liniom, szeroko rozstawionym kołom i zaczepnemu urokowi wygląda całkiem seksownie. Spora ilość chromu nawiązuje do okresu zimnej wojny, dużo naklejek i dodatków, które można sobie zamówić, spodoba się estetom, a projektem wnętrza zajmował się ktoś, kto rzucił okiem na nadwozie, bo jest wykonany w podobnym stylu. Za kierownicą znajduje się tylko nieduży obrotomierz, bo prędkościomierz wielkości patelni powędrował na centrum deski rozdzielczej. Całość przyprawiona jest oryginalnymi włącznikami oraz dźwigniami od kierunkowskazów i wycieraczek, które przypominają jakieś gadżety z asortymentu Disneylandu. Najlepsze jest jednak to, że te wszystkie, urocze dodatki starają się zamaskować fakt, że ten wóz jest ogromną tandetą.
|
|
|
|
Wykończenie tego auta jest porażką. Zawieszenie jest akurat całkiem trwałe – z przodu tradycyjnie trzeba się zwykle bawić w wymianę sworzni i tulei, a tylny układ wielowahaczowy przeważnie jakoś się trzyma na naszych drogach. Znacznie gorzej jest z elektroniką. Skrzynka z bezpiecznikami jest beznadziejnie zabezpieczona przed wilgocią, stąd częste zwarcia, a przy okazji problemy z oświetleniem. Silniki elektryczne szyb też nie wytrzymują zbyt długo, a ten sterujący tylną wycieraczką trzeba było w początkowych egzemplarzach wymieniać razem z ramieniem wycieraczki – za około 500zł. Najgorsze są jednak „plastiki" użyte we wnętrzu. Twarde, skrzypiące przy dotykaniu, z ukrytą metką, że zostały wyprodukowane w Chinach, przez te same rączki, które pastwią się teraz nad Roverem. Do tego ta ilość schowków... . Jedyne fajne znajdują się po bokach kanapy. Cała reszta jest mała i zupełnie niepraktyczna, na czele z tymi w drzwiach, które są zaprojektowane tylko po to, żeby sobie na nie popatrzeć. Do tego dochodzi jeszcze obudowa tunelu centralnego, która chyba pochodzi od jakiegoś innego samochodu, bo rusza się na boki i jest źle spasowana, oraz wykończenie 150-litrowego bagażnika, na którego zabudowie można wydrapać wulgaryzmy własnym paznokciem. Po tak drogim aucie można spodziewać się znacznie więcej. Ale wystarczy ruszyć, by się przekonać na co poszły te pieniądze... .
|
|
|
|
Już sam fakt, że kierownica od oporu do oporu ma zaledwie 2,5 obrotu mówi wiele – zabawa będzie przednia! Zawieszenie jest sztywne i trochę twarde, a dzięki szerszemu rozstawieniu kół oraz ich maksymalnemu przesunięciu na brzegi nadwozia, wóz prowadzi się niesamowicie, on po prostu kocha zakręty! Jednak poziom adrenaliny zależy od tego, co kupicie pod maskę. W pierwszych egzemplarzach siedzi pod nią nieduży, 1.6-litrowy motor powstały dzięki kooperacji Rovera z Chryslerem. Jego dźwięk przypomina sapiącą lamę – jest tylko nieco głośniejszy i bardziej mdły. W podstawowej wersji o oznaczeniu One ma 90KM, trochę za duże zużycie paliwa i flegmatyczne usposobienie. Ot taki wózek do miasta. Ciekawej robi się w wersji Cooper. Tu jest już 116KM, a to zupełnie wystarcza, żeby ujrzeć „setkę" po nieco ponad 9 sekundach, przegonić większość aut na drodze i przestraszyć pasażerów. Sam silnik 1.6l gładko wchodzi na obroty, a w wersji 116-konnej nie dość, że ma niezłe osiągi, to jeszcze zużycie paliwa jest porównywalne do tej 90-konnej. Czyli jest spore, bo średnio może osiągać około 8-9l/100km. To wszystko jest jednak niczym wobec Coopera ze znaczkiem „S". Takie auto z 1.6l wyciąga 163, 170 lub 218KM! A jak jeździ? Nie wiadomo, bo wszyscy, którzy wycisnęli z tej jednostki ostatnie poty, zeszli na zawał.
Żeby było ciekawej i spokojniej – są też diesle. Początkowo do wersji One był proponowany 1.4TD o mocy 75-88KM. A do Coopera żaden. W latach 2006-2007 trochę się pozmieniało, bo BMW postanowiło odświeżyć swój bestseller, ale tak bardzo przestraszyło się jakichkolwiek ingerencji w design wozu, że niewtajemniczeni nic nie zauważą. Po zmianach Mini dostał wysokoprężnego 1.6l 90-112KM, który kręci się jak benzyna i świetnie się zbiera. Z kolei moce silników benzynowych trochę podskoczyły, a One mógł współpracować z nowym 1.4l. W słabszej wersji ma 75KM i jest beznadziejny, a w mocniejszej 95 – ta już jeździ naprawdę nieźle i jest oszczędniejsza od 1.6l.
|
|
|
|
Może i można dostać drgawek na myśl o jakości pierwszych wersji, ale plus w tym wszystkim jest taki, że egzemplarze poliftingowe są już dużo lepsze. Jest też minus – kosztują śmiesznie wysokie pieniądze. Jednak pewne jest jedno – nikt nie zaszufladkuje właściciela jakiegokolwiek Mini do typu człowieka, który po przebudzeniu się rzuca na dzień dobry słowo na „K", a najbardziej hardcorową rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił, było przetrwanie zatwardzenia po paczce chipsów. I właśnie dlatego warto mieć to auto.
Niniejszy artykuł powstał dzięki uprzejmości firmy TopCar, która użyczyła auto ze swojej aktualnej oferty do testu i sesji zdjęciowej
http://topcarwroclaw.otomoto.pl
ul. Królewiecka 70
54-117 Wrocław
e-mail: top-car@neo.pl
tel: 71 799 85 00