Obok zaprezentowanego w tym roku Mercedesa GLB przeszedłem trochę obojętnie. Pomyślałem sobie, że to kolejny SUV, jakich wiele. Z nadejściem wersji AMG przyjrzałem się mu trochę lepiej i cofam to, co powiedziałem.
Obecne oferty koncernów rosną zatrważająco szybko. Jeszcze nie tak dawno, gdy chciało się podwyższonego Mercedesa, można było wybierać między modelami ML, GL, G i... to tyle. Dzisiejszy trend do przerabiania wszystkiego co jeździ na SUV-y, przeraża mnie, zwłaszcza że znaczna większość tych aut nie ma sensu. Czasem jednak powstanie coś wyjątkowego i czymś takim jest Mercedes GLB, a szczególnie odmiana AMG 35.
Głównym problemem większości SUV-ów jest to, że prawie zawsze powstają na bazie czegoś lepszego. Standaryzowane nazewnictwo modeli Mercedesa idealnie ukazuje, co jest na rzeczy. Kiedyś był wspomniany ML i GL, trochę później jeszcze GLK. Jednak przyrost pseudo-terenówek w ofercie zmusił koncern do uporządkowania tej kwestii i dlatego dziś mamy GLA, opierającego się o A-klasę, GLC stworzonego na bazie C-klasy, analogicznie sprawa się ma z E-klasą, S-klasą, a teraz także z B-klasą. Wrócę jednak do pierwszego zdania tego akapitu i za przykład wezmę niegdyś najmniejszego sedana w ofercie, czyli właśnie model C — samochód o ugruntowanej pozycji.
Istotą Mercedesa C-klasy jest to, że daje obiektywnie najwięcej z aut tego typu w gamie producenta, ma on po prostu najwięcej sensu. Za relatywnie nieduże pieniądze (jak na Mercedes-Benz) dostajemy atrakcyjny, prestiżowy wygląd i wyposażenie obejmujące w sumie wszystko, czego można oczekiwać. Do tego dochodzi szeroka gama silnikowa, wykończenie jak w innych modelach producenta i pełen wybór w kwestii nadwozia — dostępny jest sedan, kombi i coupe. I do tego momentu jest wszystko okej, ale musiał powstać Mercedes GLC — samochód, którego uzasadnieniem jest umiejętność podjeżdżania pod krawężniki i patologiczna wręcz potrzeba bycia większym na drodze, pokazania się.
Plusem Mercedesa GLC jest bagażnik większy o 90 litrów i tutaj bym skończył. Auto jest niepotrzebnie „napompowane”, w niektórych przypadkach waży o prawie 400 kilogramów więcej od C-klasy (i nie chodzi tu o wersję AMG). To wszystko sprawia, że pojazd generuje większe opory toczenia i powietrza, nie oferując w zamian praktycznie nic. Podobnie jest z resztą z klasami: A i E. Zboczyłem jednak trochę z kursu, wróćmy do Mercedesa GLB.
GLB powstało na podstawie B-klasy, czyli modelu, który jest tak mało „mercedesowy”, jak się da. Stanowi jedynie element układanki w ofercie, która ma przyciągać jak największą liczbę klientów do salonów. I paradoksalnie to jest siła nowego modelu w gamie producenta. Wcześniej wspomniany Mercedes GLC jest po prostu zepsutą C-klasą, a GLB jest lepszą B-klasą. Po pierwsze B-klasa jest przednionapędowa, a to pasuje do Mercedesa jak różowe nadwozie do Rolls-Royce’a. Fakt, jednak że GLB będzie tą „terenową” odmianą, sprawi, że większość klientów i tak zdecyduje się na napęd 4-MATIC, a to już jest w porządku.
Co więcej, będzie można mieć w tym aucie 7 miejsc, czyli jego napompowana buda niesie za sobą praktyczny wymiar. Świetna robota Mercedes! GLB nie tylko ma więcej sensu, niż GLA czy GLC, jest w dodatku autem unikalnym. Nie jest tajemnicą, że obecne Mercedesy, mimo że ładne, są jakby to delikatnie ująć — podobne do siebie. C-klasa to mniejsza S-klasa, GLC i GLE w odmianach coupe nawet zdarzało mi się pomylić, gdy były trochę dalej niż 10 metrów ode mnie. GLB oczywiście wpisuje się w design Mercedesa, ale linię ma niepowtarzalną, przypomina trochę Jeepa Renegade'a. Jest to pierwszy od kilku lat Mercedes, który pokazał coś, czego się nie spodziewałem.
Znajdą się zaraz tacy, którzy powiedzą, że to nie SUV, lecz crossover. Osobiście uważam, że ta granica się zaciera i będę nazywał „SUV-em" wszystko to, co jest napompowane, głównie po to, żeby się dobrze sprzedać.
Mercedes GLB 35 AMG napędza dwulitrowy, turbodoładowany motor generujący 306 KM. Tutaj nie ma co się rozpisywać o liczbach, wszystko już znamy — silnik, napęd, skrzynia to jest to samo, co napędza sportowe A-klasy.
To, co w tym aucie ciekawe, to logika w tym bezsensownym świecie usportowionych SUV-ów. Za powiększonym nadwoziem idzie praktyczność, a auto ma sporo miejsca w środku i nie jest idiotycznie skurczony przez opadającą szybę, która ma sprawić, że będzie bardziej „sportowy”. I dlatego właśnie ma 7 miejsc, czyli wracamy do czasów, w których SUV-y oferowały coś więcej niż blichtr.
Silnik nie jest jakąś ciężką, paliwożerną jednostką, a do setki rozpędza się w około 5 sekund, czyli praktycznie tyle samo co GLC 43 AMG. Samochód też nie będzie ważył idiotycznych 2 ton, ale pozwoli jak inne SUV-y toczyć ponad 20 cali. I choć absurdalnie to brzmi, bo mówimy tu o silniku 2.0 R4, to auto ma coś w sobie z G-klasy. Ten kształt, który odbiega od obłych trendów, przypomina na myśl flagową terenówkę i to się ludziom spodoba.
Oczywiście cena GLB 35 AMG raczej nie będzie należeć do tych najniższych, bo to w końcu Mercedes. Nie będzie też kosztować absurdalnych 400 tysięcy, tylko dlatego, że ma plakietkę AMG. Wierzę, że auto sprzeda się doskonale i dzięki temu w przyszłości będzie mniej paskudnych coupe, znaczy SUV-ów, znaczy tego, co rozpoczęło się wraz z prezentacją BMW X6.